Wyprawa eksploracyjno-badawcza na wyspę Madre de Dios – Patagonia Chilijska

W dniach od 9 lutego do 15 marca br. odbyła się wyprawa eksploracyjno-badawcza na wyspę Madre de Dios w Patagonii Chilijskiej. Wyprawę zorganizowała Komisja Taternictwa Jaskiniowego Polskiego Związku Alpinizmu. Celem wyprawy była eksploracja jaskiń oraz badanie krasu podziemnego i powierzchniowego w aspekcie hydrologiczno-geologicznym. Wzięło w niej udział 10 osób: Andrzej Ciszewski (kierownik wyprawy), Michał Ciszewski, Ewa Wójcik, Henryk Nowacki, Marek Mżyk, Jerzy Zygmunt, Włodzimierz Porębski, Piotr Słupiński, Hubert Warchał i Ireneusz Sobota. Większość członków wyprawy to bardzo doświadczeni speleolodzy, mający na swoim koncie m.in. odkrycie i eksplorację trzeciej pod względem głębokości na świecie jaskinię Lamprechtstofen (1632 m głębokości), eksplorację jaskiń wulkanicznych Wyspy Wielkanocnej czy jaskiń Papui Nowej Gwinei.

 

 

Komisja Taternictwa Jaskiniowego PZA zwróciła się do mnie z prośbą wzięcia udziału w wyprawie w celu realizacji naukowej części programu ekspedycji, który związany był głównie z wyjaśnieniem genezy występujących na wyspie zjawisk krasowych rozwijających się w ekstremalnych warunkach klimatycznych, a także zachodzących tam procesów hydrologicznych.

Wyspa Madre de Dios położona jest w archipelagu wysp w południowej, chilijskiej części Patagonii. Głównym elementem krajobrazu tego regionu są płaskie wierzchołki gór, wynurzających się z Oceanu Spokojnego, stanowiących część Andów, zwanych Kordylierą Nadbrzeżną. Są to sięgające 700 m n.p.m. pasma wapieni i marmuru, które podlegają wyjątkowo szybko zachodzącym procesom krasowym, skutkiem czego jest niespotykana różnorodność mikro- i makroform krasowych. Formy te przybierają często niespotykane w innym miejscach na ziemi kształty i rozmiary. Różnorodność i bogactwo tych form czyni z wyspy Madre de Dios jeden z najbardziej pięknych i interesujących regionów krasowych na świecie, nie poznany dotychczas przez człowieka.

Na obfitość form krasowych na wyspie mają wpływ panujące tam warunki klimatyczne, które sprzyjają intensywności procesu rozpuszczania skał marmurowych i wapiennych. Są to przede wszystkim opady, które w tym regionie osiągają rekordowe na świecie wartości, a także wyjątkowo duże prędkości wiatru. Dodatkowo wyspę porasta gęsty las deszczowy z dominacją buka antarktycznego oraz roślinnością krzaczastą, mchami i porostami. Jest to bardzo bogate źródło dwutlenku węgla, co z zimnymi opadami i silnym wiatrem przyczynia się do wyjątkowo intensywnego procesu rozpuszczania i silnej erozji skał.

Wylatujemy w śnieżny i mroźny lutowy poranek z Warszawy. Po długim locie lądujemy w Santiago de Chile, gdzie zatrzymujemy się na trzy dni. Upał 35° C. Piękne, gwarne miasto, stolica najbardziej chyba aktualnie rozwiniętego kraju Ameryki Południowej. Miasto liczy blisko 6 mln mieszkańców, to jest prawie połowa ludności kraju. Rozciąga się na długości kilkudziesięciu kilometrów. Niesamowite wrażenie robi niekończąca się „żółta rzeka” miejskich autobusów, które jadąc, często z rajdowymi prędkościami, jedne za drugim, nigdy się nie kończą. W Santiago czeka na nas depozyt, na który składają się przede wszystkim setki metrów lin i sprzęt do eksploracji jaskiń. Wielką sztuką jest to wszystko odpowiednio spakować, ale po tysiącu przepakowań jakoś się nam to udaje.

Następnie lecimy do Punta Arenas. To jeszcze 2500 km, gdyż Chile jest państwem o najbardziej wydłużonym kształcie na świecie. Rozciągłość południkowa wynosi około 4,3 tys. km, co można porównać z odległością między Polską i Czadem. To najbardziej na południe wysunięte miasto tego kraju wita nas porywistym wiatrem i temperaturą około 5° C. Z Punta Arenas jedziemy do Puerto Natales, niewielkiego portowego miasteczka, które obecnie żyje głównie z turystyki. W porcie czeka na nas niewielki statek „Pingwin”, którym popłyniemy na wyspę. Kupujemy jeszcze zapas żywności i pakujemy wszystko na pokład.

Do naszej wyspy jest 300 km morzem. Do stałego lądu z wyspy jest 100 km, ale jest to Południowe Pole Lodowe Andów Patagońskich, wznoszące się na 2500 m n.p.m.. Płyniemy pośród dziesiątek małych wysepek, skomplikowaną siecią kanałów, cieśnin i otwartego morza. Dookoła nas roztaczają się przepiękne widoki na górzyste wyspy i lądy, wśród których miejscami spływają błyszczące w słońcu lodowce. Na niektórych odcinkach towarzyszą nam delfiny, wykonujące cyrkowe akrobacje przed czołem statku. Na bardziej otwartych wodach morze i wzmagające się fale strasznie nie podobają się wątrobom, co niektórych członków ekspedycji. Po trzech dobach dopływamy do wyspy Madre de Dios (Wyspy Matki Boskiej), do jej północnej części. Cumujemy w pięknej zatoce otoczonej z trzech stron ścianami 100 m wysokości. Dalej są wzgórza do 500 m n.p.m.. I będzie to już nasz dom na wodzie przez najbliższe tygodnie.

A statek ma 13,5 m długości i 3 m szerokości. Jego kapitanem jest Rudolpo Lizandro Mendez Pantanalli, który ma pomocnika Jose Eduardo Diaz Velazsquez. Bardzo szybko się zaprzyjaźniamy. Pod pokładem, gdzie śpimy miejsca jest bardzo mało. Panuje niemiłosierny „kocioł”. Cały ekwipunek, bagaże i sprzęt zajął każdy kawałek, tak że dla nas nie ma już miejsca. Dokonujemy wyczynowych sztuczek, żeby się pomieścić. W czasie deszczu, w niektórych miejscach w środku kapie woda, ale jakoś sobie radzimy. Powoli przyzwyczajamy się do tego, że jeśli chcemy się położyć, to najpierw musimy zepchnąć toboły z koi, w precyzyjnie wyszukane wolne miejsce. Pomimo, że zacumowani jesteśmy w otoczonej przez skalne ściany zatoce, bywa że statkiem silnie kołysze, a cały pokład wydaje najdziwniejsze dźwięki.

Następnego dnia dopływamy łódką w celu rekonesansu na brzeg. Dziwnie patrzą się na nas uchatki, no ale możliwe, że jeszcze pewnie nigdy nie widziały ludzi. Wita nas ściana gęstego lasu z metrowymi mchami, pod którymi kryją się otwory-pułapki w skałach. Trzeba być bardzo ostrożnym. I wiemy już, że nie będzie łatwo. Przez pierwsze dwa dni szukamy przejścia w górę, by dostać się na wapienne i marmurowe wzgórza. Musimy wykarczować drogę i odpowiednio ją oznaczyć, by wiedzieć którędy wrócić do łódki. Przedzieramy się przez gęste krzaki, zapadając się po kolana lub głębiej w mech. Gęsty las deszczowy i gąszcz buków antarktycznych miejscami są nie do przejścia. Grubej miąższości mech obrasta wszystko, drzewa, gałęzie i kamienie. Po wyjściu z lasu wchodzimy po raz pierwszy na skały, gdzie zaskakuje nas niesamowita ilość i bajeczność kształtów form krasowych. W niektórych miejscach zakładamy poręczowanie, żeby łatwiej było wspinać się na strome i bardzo ostre ściany. Z góry roztacza się piękny widok na wyspę i morze. świeci słońce. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jest to ostatni dzień bez deszczu. Potem już do końca naszego pobytu pada-leje niemalże bez przerwy. Dziennie spada do 60 mm deszczu, a w ciągu 10 dniu spadło go 320 mm czyli połowa średniego rocznego opadu w Polsce.

Kolejne dni to już eskapady w celu prowadzenia badań i odkrywania jaskiń. Przedzierając się przez zarośla i po ostrych skałach w deszczu bardzo łatwo drze się odzież. Nie ma czasu, żeby o to dbać. Wszystko mokre. Nawet to, co miało być nieprzemakalne. żeby łatwiej się nam pracowało decydujemy się założyć obóz w górnej partii wyspy. W tym celu przez cały dzień w czwórkę szykujemy miejsce na rozbicie namiotów. Nadaje się do tego jedynie niewielki skrawek podmokłego terenu. Obóz powstaje. W namiotach śpimy w kilka osób na zmianę. Dzięki temu nieco luźniej mają ci co nocują na statku. Po dwóch noclegach w namiocie okazuje się, że namiot stoi w wodzie, a deszcz pada i woda stoi również w środku namiotu. Jedynym rozwiązaniem jest przykrywanie śpiwora folią, bądź wchodzenie do worka foliowego. Dobrze jest też za bardzo się nie wiercić w czasie snu, żeby przypadkiem nie wylądować twarzą w wodzie. Nad ranem wylewamy wodę z gumowców i w teren. I tak codziennie.

Wytyczyliśmy dwa szlaki. Na przełęcz +73 m n.p.m., gdzie znajduje się obóz. Druga droga wiedzie przez spiętrzenie skalne wprost ze statku 100 m w górę.

Odkrywamy olbrzymie bogactwo form i kształtów, które powstały tu w wyniku rozszalałych sił natury, a w szczególności ciągłych opadów deszczu i porywistych wiatrów, które również nam sprawiały czasami kłopoty w utrzymaniu równowagi. Zdarza się, że trzeba kłaść się plackiem na skale, by przeczekać największe porywy wiatru. Szacunkowo erozja na Wyspie Matki Boskiej następuje w tempie sześciu milimetrów na stulecie, a więc proces wietrzenia należy tu do najszybszych na ziemi. Wykształcił się tam zarówno kras odkryty, jak i zielony, czyli taki który rozwija się pod płaszczem roślinnym. Różnorodność form i ich obfitość powoduje, że na wyspie tej mamy do czynienia z klasycznym lapiezem krasowym. Można tu wyróżnić cały szereg form mikroreliefu krasowego, jak żłobki bruzdowe, rynnowe i ścienne, jamki i nisze korozyjne, a także mezoformy, głównie leje krasowe. Wszystkie te formy utworzone są w charakterystycznych białych skałach marmurowych, które wyglądają jak lodowiec. Ten skalny lodowiec często zmienia swój kolor na szary pod wpływem opadów deszczu, by pod wpływem suchego porywistego wiatru bardzo szybko znowu świecić bielą. Biała przestrzeń i formy na niej mają taki wygląd, że chwilami nie wiem, czy na pewno nie jestem na którymś z lodowców Spitsbergenu.

Oprócz form powierzchniowych odkrywamy to co nas interesuje najbardziej – jaskinie. Niektóre z nich pojawiają się nagle, wśród głębokich mchów i porostów. Schodzimy i zjeżdżamy do ponad 20 jaskiń, których głębokość sięga 60 m. Są też głębsze. Przybierają one różne kształty. Wewnątrz odsłaniają się cudownie wymyte przez wodę marmurowe ściany. Miło jest choć przez chwilę przebywać w tych malowniczych komnatach, gdy gdzieś tam na powierzchni leje deszcz i wyje wiatr. Wszystkie jaskinie zostają dokładnie pomierzone i udokumentowane.

Potem jeszcze trzy dni rejsu statkiem do Puerto Natales i znowu jesteśmy na lądzie. Odwiedziliśmy jeszcze Park Narodowy Torres del Paine ze strzelistymi szczytami. Lodowiec Grey zakończony potężnym klifem lodowym w jeziorze. I już było słońce, ale potem znów zaczęło padać. I zrobiła się największa od kilkudziesięciu lat powódź. Pozrywało mosty i musieli nas ewakuować łódkami. Ale to już inna historia…

Spędziliśmy na wyspie ponad dwa tygodnie. Pozwoliło to nam dokonać rekonesansu i całego szeregu pomiarów oraz rozpoznania form o niespotykanych często kształtach i rozmiarach. Poznaliśmy zjawiska przyrodnicze, które w tak intensywny sposób nie zachodzą w żadnym innym miejscu na Ziemi. Mamy nadzieję, że jest to początek cyklu wypraw. Wiemy, że jest tam jeszcze dużo pracy i wiele jaskiń do eksploracji. A dla naukowca jest to olbrzymie, niepowtarzalne laboratorium badawcze. Szczególnie, że procesy tam zachodzące mają wiele wspólnych cech ze zjawiskami zachodzącymi w Arktyce, gdzie od wielu lat prowadzimy badania.

Różnorodność form, bajeczne kształty, marmurowe rzeźby, gęsty las, drzewa porośnięte mchem, wyglądające jak jakieś koszmarne stwory, deszcz, kwiaty, porywisty wiatr. Wszystko to powodowało, że wydawało się, że jest się w jakimś zaczarowanym świecie baśni, którego by nie wymyślił nawet Tolkien. I w tym magicznym świecie miałem okazję żyć z ludźmi, którzy w tych ekstremalnych warunkach stali się moimi przyjaciółmi. Są to twardzi, dobrzy ludzie. Razem odkrywaliśmy i poznawaliśmy piękno wyspy. Ale nie tylko. Poznawaliśmy też siebie. śmialiśmy się, przeklinaliśmy deszcz, a potem ten deszcz lekceważyliśmy i przyzwyczailiśmy się do niego. Radowało nas każde, nawet najmniejsze odkrycie.

Za to wszystko dziękuję wszystkim uczestnikom wyprawy. To były dobre dni w świecie, w którym nikt przed nami nie był. Dlatego to już jest nasze miejsce…

Czasem jak leżę w ciepłym łóżku zastanawiam się jak tam teraz jest…i jednego jestem pewien, na pewno przepięknie … i na pewno pada.

Irek Sobota